niedziela, stycznia 25, 2004

Zastanawiałem się, czy wkleić to tu, czy też tam, gdzie wpadnie pomiędzy inne "intrygujące". Jednak tu, bo śnieg i mróz ostre jak gwiazdy. Co do autora, Stefana Chwina, niech będą głosy podzielone, niektórzy ;) mówią, że nudziarz.


Stefan Chwin, Rozgwieżdżoność

Specjalnością Boga, w którego wierzyłem, były wschody i zachody słońca, ogniste światła nad Zatoką i tęcze, które zapalał nad Katedrą.

Miał Rękę lekką jak japoński malarz, który cieniutkim pędzelkiem maluje na jedwabiu śmiercionośną falę tsunami. Z gołębim wyczuciem leciutkimi pociągnięciami rysował na jasnej emalii powietrza ciemniejszą smugę błękitu, do gasnących barw nad Katedrą dorzucając kilka śladów złota. Potrafiłem rano, gdy wszyscy spali, wyjść do ogrodu mokrego od rosy i polować na zorzę - arcydzieło światła, które od niechcenia namalował nad zamglonymi polami lotniska. Żarłem zorzę jak ciasto z różowym lukrem. Ładowało mnie to na cały dzień.

Ale listopadowe noce bywały straszne. Od strony morza długie wycie syren okrętowych we mgle, szum czarnego deszczu, daleki gwizd lokomotywy. Mokra, brudna ciemność, w której tonął świat, spowijała dom i ogród. Czy i tę straszną ciemność - pytałem siebie - stworzył ten sam Bóg, który malował poranne zorze? Rozgwieżdżone niebo października było zachwycające. Przebudzony w środku nocy, długo patrzyłem na nie przez uchylone okno.

A jednak to zachwycające niebo, na które tak patrzyłem, już po paru chwilach staczało się w dziką monotonię, od której chciało się wyć. Lubiłem Boga od japońskich miniatur zmierzchu, czułego kaligrafa drobnych fal na wodzie stawu w Parku koło Katedry, Boga od jarzębin i białego szronu na astrach. Zorze, które malował nad lotniskiem, były bardzo udane. Ale gwiazdy? Skąd w Bogu - pytałem siebie, patrząc na rojące się za oknem światła Drogi Mlecznej - ten szał rodzenia? Skąd ta nienasycona żarłoczność w produkowaniu tak wielkich przestrzeni Kosmosu i ta furia w produkowaniu tak straszliwej liczby gwiazd? Jakby mogło go nasycić tylko stwarzanie tego potwornego ogromu bez granic. Lecz na co? Lecz po co?

Nie wystarczała Mu architektura jednego liścia? Wznoszenie katedry z trzech gałązek klonu? Gdy patrzyłem na Drogę Mleczną, czułem, że te czarne ogromy za oknem naruszają miarę dobrego smaku. Zamiast uskrzydlać, przytłaczają. Więc na cóż Mu był właściwie tak potwornie wielki Wszechświat? Przecież ten Wszechświat - dowiedziałem się od Ojca - w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach nie nadaje się do życia. Jest prawdziwym królestwem śmierci. Żywa materia jest w nim zaledwie miliardowym ułamkiem ułamka. Na cóż więc Bogu ta czarna martwa okropność, i to jeszcze w tak straszliwych rozmiarach?

Moje serce było małe, złe i niespokojne. W obliczu rozgwieżdżonego nieba, które bezgłośnie wybuchało nad moją głową miliardami roziskrzonych galaktyk, czułem się mniejszy od muchy. Miałem kilka lat, drżałem z lęku w ciemnościach pokoju, podciągałem kołdrę pod brodę, więc dlaczego Bóg straszył mnie jeszcze tą potworną rozgwieżdżoną przestrzenią, która otwierała się za oknem - i przytłaczała, i przerażała? Rozumiem - gdybym był dorosłym, pewnie by mi się to należało za moje grzechy. Ale takie rzeczy wyprawiać z dzieckiem?

Patrzyłem w czarne niebo za oknem i nie wiedziałem, czy On tym strasznym widokiem nieskończonej otchłani chce mnie wzmocnić i dlatego hartuje moją duszę zimnym prysznicem nieskończoności, czy raczej chce mnie złamać i zdruzgotać już na wstępie życia, bym się już nigdy nie mógł w sobie umocnić? Uderzeniami czarnego młota pobudzał moją duszę do wzrostu, czy raczej zadawał jej rany, z których nie miała się już nigdy wylizać? Jakaż tam zresztą to i była ta moja paroletnia dusza. To była, ot, duszyczka zaledwie. Można ją było zabić jednym pstryknięciem palca.

Przecież i tak w moim życiu nie brakowało rzeczy strasznych, więc po cóż mnie straszył jeszcze po nocach tym widokiem nieskończonej Rozgwieżdżoności, która wdzierała się przez czarne okno i zatapiała pokój?

Brak komentarzy: