środa, grudnia 24, 2003

Dzięki, dzięki, przyłączam się i dorzucam jeszcze życzenia, żeby Was mijały dalekim łukiem wszelkie choróbska ciała i duszy. I biegnę zwozić rodzinkę na kolację, bo tuż tuż!

wtorek, grudnia 23, 2003

Kochani, tymczasowo zakarpieni...
Gwiazdek z nieba. Cudów. Dobrych Rozmów. Ciepła i miłości. Bycia. A w Nowym Roku tylu książek, płyt, piwa i wypraw na krańce świata ilu sobie tylko zamarzycie!!!
Całuję wszystkich (zbiorowo i indywidualnie) w czó(u)łka,
Agnieszka

poniedziałek, grudnia 22, 2003

Karpie rżniecie, rozumiem:)
Oglądałem "Pod osłoną nieba" Bertolucciego. Fabuła filmu rozwija się na dwa tempa, pierwsza część jest "zachodnia", druga "wschodnia", arabska, pustynna. Wszystko to mi pachnie "Dżumą" i "Obcym"; i jeszcze ten Reżyser na końcu, mówiący do bohaterki, która właśnie cudem wróciła z pustyni: "Pani się zgubiła" [i nie dotyczy to jej zgubienia się na pustyni. lecz wszystkiego innego]. A pustynia w tych obrazach nęci innym, nieprzeniknionym sposobem istnienia oraz odmienną zmysłową urodą życia. I muchy, wszechobecne, paskudne muchy. Trzeba chyba pojechać do Algierii, żeby sprawdzić, czy jeszcze tam są.

piątek, grudnia 19, 2003

W ciszy się szuka, czasem coś się znajduje: taki oto kwiatek, zdradzający moje inklinacje do poezji rymowanej a la ksiądz Baka:

DARIUSZ SUSKA

Uchylić balkon, w pokój wwlec buczenie

uchylić balkon, w pokój wwlec buczenie
nocnych samochodów, zdać się na istnienie
żółtych latarń, które (tu, na końcu miasta)
rozpraszają ciemność, słyszeć jak narasta

praca czasu, silniejsza niż warkot silników
(jadą, jadą z puszczy, mija weekend), przykuć
wzrok do stadka wirujących muszek
pod nagą żarówką, przy pierwszym z poruszeń

burzowego wiatru pomyśleć: nie może
tak wszystko się kończyć, niżej na podłodze
zobaczyć chrabąszcza, podnieść go przez papier

i zawlec do muszli, spuścić wodę, raptem
złapać się na myśli, nawet na pewności
(zgniło a żyć będzie, jeszcze wleci w gości)




[z tomu Wszyscy nasi drodzy zakopani]

poniedziałek, grudnia 08, 2003

Doświadczyłem czegoś podobnego na Litwie, w mniejszym rzecz jasna stężeniu, bo szukałem tam raczej Mickiewicza, Słowackiego, Miłosza, ale przez nich, a także spoza nich osobność tej krainy do mnie trafiła. Bo przecież szła ona choćby z podróży litewskim odpowiednikiem PKS-u, późną jesienią, z babulami zakutanymi w chusty i facetami w postsowieckich skórzanych kurtkach, na dokładkę dwoje Polaków, do tego Angol i jakiś południowiec, może Hiszpan, wszyscy wleczemy się trupem nie z Polski rodem, ale z Polski przywiezionym, bo jeszcze ma naklejki jakiegoś naszego przewoźnika, więc wszyscy jedziemy, a cel nasz Troki. A tam oprócz tego, co już było, osiedle karaimskie z domkami jak z bajki i zamek na wyspie, a wody wokół skute lodem. Muzeum na zamku pogańskie i litewskie, ale i polonica okazałe - nie byłoby tego zamku, gdyby nie polscy archeologowie i inżynierowie z międzywojnia. Wszystko to tam się miesza, rzecz jasna nie bez napięć, ale to właśnie pociąga i fascynuje: różnica.

Na koniec pasuje tu jak ulał wypowiedź Stanisława Vincenza
z roku 1948 pt. , fragment rozprawy
O możliwościach rozpowszechniania literatury i kultury polskiej :

[...] o ile nie zrezygnujemy całkowicie z naszej odrębności kulturalnej i w ogóle z różnicowania i nie poddamy się bezradnie falom niwelacji, nie możemy zrezygnować także z wymiany kulturalnej. Można przecie zmienić narodowość, ale rezygnować z różnicowania to rezygnować z Europy, ze wszystkich tradycji i z dążeń duchowych.
Pamiętajmy, że stosunki między społeczeństwami cywilizowanymi tworzą się i utrzymują nie tylko za pomocą przejściowych aliansów politycznych, opierają się nie tylko na przejściowych sympatiach szerszych wartsw, które nie dają temu świadomego wyrazu, ale przede wszystkim na zbliżaniu się jednostek i grup świadomych, tworzących i utrzymujących kulturę, i przez wymianę trwałych dzieł i przejawów kultury. [...]
Opowiem Wam historyjkę. Trochę jest długa, nie wiem, czy blog to wytrzyma:-)

Niedzielny poranek, stacja Hajnówka, koniec świata. Dalej jest tylko droga na Białowieżę, puszcza i granica białoruska, której nielegalne przekroczenie dyskutowaliśmy gorąco w pociągu (ale jak tu wytłumaczyć Łukaszence, że my nie chcemy azylu, chcemy tylko syroków, paluszków krabowych, wódki, gruzińskiego wina, pieśni i zachodu słońca nad Świtezią???). Nie wiedząc czemu na mapie regionu niektóre miejscowości zaznaczone są krzyżykiem. Legendy brak. Ponieważ założenie wycieczki (zwanej oficjalnie wypadem służbowym) jest takie, że wybieramy jakąś miejscowość na chybił trafił, dyktafony w dłoń i bez wywiadu o magii ludowej nie wracać, zaintrygowani wybieramy oczywiście wioskę z krzyżykiem o nazwie Narewka, ładujemy się w PKS i ruszamy w dal. My – to znaczy Asia, Jerzy i ja czyli tzw. grupa ekspercka, bo dla reszty wyprawy (a jednocześnie uczestników zajęć Etnograf w terenie) będą to pierwsze wywiady etnograficzne w życiu.
Zimno. Śmiejąc się przypominamy sobie ubiegłą zimę, kiedy przechodziliśmy chrzest bojowy na Białorusi; –25 st. w dzień, katar w nosie zamarza, a babuleńka na rynku w Świrze oferuje skarpety „z sobaki” za jedyne 3 tysiące rubli (6 złotych). Drogi niby odśnieżone, ale cały krajobraz przypomina raczej początek stycznia, niż ten początek grudnia, który rano zostawiliśmy w Warszawie – ślisko, zaspy, pola pokryte płaszczem bieli aż po horyzont. Wybieramy pierwszą chałupę – po obejściu kręci się jakiś etnograficznie perspektywiczny dziadek w kufajce. „ Jakub Wędrowycz we własnej osobie” – myślę, gdy podchodzi do furtki, po czym spostrzegam w jego ręku siekierę i zaczynam myśleć tylko o tym, jak powstrzymać nagłą chęć ucieczki. Przedstawiamy się, mówimy, że chcielibyśmy porozmawiać, dziadek twierdzi, że jest stary i nic nie wie i odwraca się plecami. „Ładny początek” – mruczy pod nosem Jerzy.
Chodzimy po Narewce, pukając od chaty do chaty. Chaty są stare, drewniane, zwykle pomalowane na żółto, ale w większości wymieniono okna na plastikowe, a na dachach widać talerze satelitarne. W jednej z nich, na końcu wioski, wita nas starsze małżeństwo i od razu proponuje wejście do środka i szklankę czaju. Oboje mówią po białorusku, ale kiedy on dowiaduje się, że my studenty z Warszawy, stwierdza, że nie będzie mówił po naszemu, a po oficjalnemu. Siedzimy w chacie dwie godziny, dziadek jednak mimowolnie przechodzi na białoruski. Wypytujemy o szeptunów okolicznych, o zamowy, o magię. Szeptun, szeptucha – to ktoś w rodzaju magicznego znachora, osoba obdarzona mocą i wiedzą, dzięki której może zamawiać choroby – czyli magiczno – religijnymi formułami leczyć ludzi i zwierzęta. Z perspektywy opowiadania o tym w Warszawie można sobie myśleć o tym jako o swoistym placebo podawanym ludziom. Z perspektywy siedzenia w chacie w Narewce wszelkie sądy są nieistotne. Oni wierzą. A ja wiem, że trzeciego dnia w terenie łatwo przechodzi się na druga stronę i pójście po zmroku do miejscowej czarownicy, która umie rzucać złe uroki, nie jest takie proste.
I tak sobie gaworzymy beztrosko. Nasi rozmówcy są starzy i schorowani, ale wyczuwa się w nich niezmąconą pogodę ducha. Rozmowa etnograficzna zbacza na tematy czysto ludzkie. Wychodzimy z poczuciem dobrej rozmowy i nie jest ważne, że nie przerobiliśmy całego kwestionariusza. Kolejna chata, kolejne małżeństwo – on ma 89 lat, ona 87. On – przygłuchy, nie rozumie, o co nam chodzi, więc wygłasza długi monolog o tym , że powinniśmy iść do swoich, bo katolikom ksiądz nie pozwala się bratać z prawosławnymi a oni granicą oddzieleni od swoich. Ona krzyczy na niego, żeby głupstw nie mówił. Po krótkiej wymianie zdań wyrzucają nas z chaty z tekstem „pamiętajcie, starych ludzi nie mordujcie”. Uznajemy to za puentę wyjazdu i kierujemy się w stronę przystanku, po drodze zakupując piwo na ukojenie etnograficznej depresji. Idziemy ze spuszczonymi głowami przez wioskę na końcu świata, a ja myślę sobie o tym , co poprzedni rozmówcy opowiadali mi o swoich pielgrzymkach na świętą górę Grabarkę, górę krzyży. I że całkiem niedaleko siedemdziesiąt lat temu prorok Ilja budował miasto – centrum świata, Wierszalin, raj na ziemi. Tu jest mimo wszystko raj – raj z całą ludzką ufnością i nieufnością, raj z cerkwią po jednej stronie i kościołem po drugiej. I staje mi przed oczami obrazek dowodzący, że mimo wszystko ten ostatni dziadek nie miał racji. Obrazek wygląda następująco – zima dwa lata temu, początek stycznia, poranny autobus PKS relacji Sejny – Suwałki. Wracam półprzytomna z Ośrodka Pogranicze (cała noc oglądałam filmy w Białej Synagodze w Sejnach) i nagle słyszę śpiew dobiegający gdzieś z końca autobusu. Próbuję rozpoznać słowa i uświadamiam sobie, że dzisiaj jest prawosławne Boże Narodzenie, bo słyszę Boh rodziłsja. Za chwilę z lewej strony dobiega Swentis Naktis – to śpiewają Litwini. I nagle sama śpiewam Gdy się Chrystus. Autobus toczył się zaśnieżonymi drogami, ludzie pozdrawiają się nawzajem – Szczasliwa, Is Dievos, z Bogiem. Nie miał racji. Depresja etnograficzna mija, pokora i szacunek zostają.
Wracamy do Hajnówki. Jerzy sprawdza dyktafon i nagle wyłącza nagranie, mówiąc, że nie będzie mógł przepisywać tej rozmowy. Wiemy dlaczego – ona wciąż jest w nas, zbyt żywa. Asia chce zostać, zrobić jeszcze kilka wywiadów, przy czym świetnie wie, że to nie chodzi o zrobienie kwestionariusza do końca. Śmiejemy się, że ów krzyżyk na mapie oznacza „skreślona przez etnografów”. Reszta ekipy wraca z terenu zziębnięta i zachwycona; pytają, kiedy znowu pojedziemy. Zuza, nasza szefowa, uśmiecha się wyrozumiale i szepcze do mnie konfidencjonalnie „zobacz, jak się wkręcili”. I faktycznie, wychodząc z dworca Warszawa - Śródmieście, na widok jakiegoś dziadka mijanego na schodach jedna z panien, która bała się tego wyjazdu, zastanawia się głośno: „Hmmm...nie dałoby się z nim zrobić jakiegoś wywiadu?”
Koniec świata, centrum świata. Nie trzeba daleko jechać.

piątek, grudnia 05, 2003

bingo!
hej, czy ten budynek to nie jest przypadkiem pierwsze el o, widziane od strony tego wjazdu parkingowego??
Jakby nuand podesłał jakiś obrazek na tło, kiedy ten nam się znudzi, nie byłoby źle. Nie to, żebym nalegał, ale jak nie będziesz miał co robić... Nie, powiem inaczej, jak nie będziesz miał co robić, to przede wszystkim skrobnij!
Wiedziałem, że ten budynek może się źle kojarzyć, ale że aż tak?:) Może dlatego, że to noc ma być...
Przepraszam, to co w tle, to chata jakaś ma być? Mnie się wydaje, że to raczej wariacje na temat drutów obozowych. W pierwszym momencie pomyślałam , że nieświadomie wlazłam na jakąś stronę o Holocauście, albo że przez takie obrazki ściga mnie wirtualnie moja promotorka, bo wciąż jej nie oddałam drugiego rozdziału pracy mag.(teoretycznie traktującego o cudzoziemcach w getcie warszawskim).
Dobra, żeby nie było, że strasznie wrzeszczę, zapytam sobie na koniec (refleksyjnie) - czy aż tak nastrojowo jest tej jesieni, Panowie?