czwartek, stycznia 29, 2004

Ja tylko chciałem nieskromnie się pochwalić, że - sam jestem zaskoczony - mam 4.5 z filozofii egzystencjalnej :D
Kto by pomyślał? ^__^

niedziela, stycznia 25, 2004

Zastanawiałem się, czy wkleić to tu, czy też tam, gdzie wpadnie pomiędzy inne "intrygujące". Jednak tu, bo śnieg i mróz ostre jak gwiazdy. Co do autora, Stefana Chwina, niech będą głosy podzielone, niektórzy ;) mówią, że nudziarz.


Stefan Chwin, Rozgwieżdżoność

Specjalnością Boga, w którego wierzyłem, były wschody i zachody słońca, ogniste światła nad Zatoką i tęcze, które zapalał nad Katedrą.

Miał Rękę lekką jak japoński malarz, który cieniutkim pędzelkiem maluje na jedwabiu śmiercionośną falę tsunami. Z gołębim wyczuciem leciutkimi pociągnięciami rysował na jasnej emalii powietrza ciemniejszą smugę błękitu, do gasnących barw nad Katedrą dorzucając kilka śladów złota. Potrafiłem rano, gdy wszyscy spali, wyjść do ogrodu mokrego od rosy i polować na zorzę - arcydzieło światła, które od niechcenia namalował nad zamglonymi polami lotniska. Żarłem zorzę jak ciasto z różowym lukrem. Ładowało mnie to na cały dzień.

Ale listopadowe noce bywały straszne. Od strony morza długie wycie syren okrętowych we mgle, szum czarnego deszczu, daleki gwizd lokomotywy. Mokra, brudna ciemność, w której tonął świat, spowijała dom i ogród. Czy i tę straszną ciemność - pytałem siebie - stworzył ten sam Bóg, który malował poranne zorze? Rozgwieżdżone niebo października było zachwycające. Przebudzony w środku nocy, długo patrzyłem na nie przez uchylone okno.

A jednak to zachwycające niebo, na które tak patrzyłem, już po paru chwilach staczało się w dziką monotonię, od której chciało się wyć. Lubiłem Boga od japońskich miniatur zmierzchu, czułego kaligrafa drobnych fal na wodzie stawu w Parku koło Katedry, Boga od jarzębin i białego szronu na astrach. Zorze, które malował nad lotniskiem, były bardzo udane. Ale gwiazdy? Skąd w Bogu - pytałem siebie, patrząc na rojące się za oknem światła Drogi Mlecznej - ten szał rodzenia? Skąd ta nienasycona żarłoczność w produkowaniu tak wielkich przestrzeni Kosmosu i ta furia w produkowaniu tak straszliwej liczby gwiazd? Jakby mogło go nasycić tylko stwarzanie tego potwornego ogromu bez granic. Lecz na co? Lecz po co?

Nie wystarczała Mu architektura jednego liścia? Wznoszenie katedry z trzech gałązek klonu? Gdy patrzyłem na Drogę Mleczną, czułem, że te czarne ogromy za oknem naruszają miarę dobrego smaku. Zamiast uskrzydlać, przytłaczają. Więc na cóż Mu był właściwie tak potwornie wielki Wszechświat? Przecież ten Wszechświat - dowiedziałem się od Ojca - w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach nie nadaje się do życia. Jest prawdziwym królestwem śmierci. Żywa materia jest w nim zaledwie miliardowym ułamkiem ułamka. Na cóż więc Bogu ta czarna martwa okropność, i to jeszcze w tak straszliwych rozmiarach?

Moje serce było małe, złe i niespokojne. W obliczu rozgwieżdżonego nieba, które bezgłośnie wybuchało nad moją głową miliardami roziskrzonych galaktyk, czułem się mniejszy od muchy. Miałem kilka lat, drżałem z lęku w ciemnościach pokoju, podciągałem kołdrę pod brodę, więc dlaczego Bóg straszył mnie jeszcze tą potworną rozgwieżdżoną przestrzenią, która otwierała się za oknem - i przytłaczała, i przerażała? Rozumiem - gdybym był dorosłym, pewnie by mi się to należało za moje grzechy. Ale takie rzeczy wyprawiać z dzieckiem?

Patrzyłem w czarne niebo za oknem i nie wiedziałem, czy On tym strasznym widokiem nieskończonej otchłani chce mnie wzmocnić i dlatego hartuje moją duszę zimnym prysznicem nieskończoności, czy raczej chce mnie złamać i zdruzgotać już na wstępie życia, bym się już nigdy nie mógł w sobie umocnić? Uderzeniami czarnego młota pobudzał moją duszę do wzrostu, czy raczej zadawał jej rany, z których nie miała się już nigdy wylizać? Jakaż tam zresztą to i była ta moja paroletnia dusza. To była, ot, duszyczka zaledwie. Można ją było zabić jednym pstryknięciem palca.

Przecież i tak w moim życiu nie brakowało rzeczy strasznych, więc po cóż mnie straszył jeszcze po nocach tym widokiem nieskończonej Rozgwieżdżoności, która wdzierała się przez czarne okno i zatapiała pokój?

piątek, stycznia 23, 2004

Każda pora jest dobra, pod warunkiem, że będę jeszcze władny podjąć jakąś decyzję. Bo jak mówił mistrz Tym w "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz": zmiany, zmiany, zmiany! Ale do wiosny placówka powinna się utrzymać, czekamy na wsparcie:)!
Ps. Ale żeby nie było zbyt ponuracko, zdradzę Wam w sekrecie, że mam pewne pomysły, jak przynajmniej na kilka dni rozruszać to gmaszysko, korzystając ze zdobywanego właśnie zawodu animatora kultury. Aktualnie opracowuję projekt i sprawdzam mozliwości czasowo - twórcze. Staw, czy mogłabym zjawić się u Ciebie na audiencję, powiedzmy wiosenną porą?

czwartek, stycznia 22, 2004

Ha! Czy było źle? Czy było dobrze? Czy jakoś było?

Zależy, co to znaczy "źle". I z jakiej perspektywy. Z mojej teraźniejszej, która stara się usilnie zachować w pamięci wszystkie barwy pobytu w gmachu przy ul.17 Stycznia, to nie żywię specjalnego sentymentu do tego miejsca. Do ludzi, do niektórych przedmiotów (czyt. polski i łacina), do fermenciku intelektualnego, do rzeczy które robiliśmy poza oficjalnym obiegiem - owszem, wywołuje to duże piknięcie gdzieś w okolicach serca. Co do reszty, niekoniecznie.

Było źle? Raczej kontrastowo. Z jednej strony była (emocjonująca niekiedy) próba znalezienia luki w systemie. Miliony cudnych anegdotek, które teraz przywołuje się przy kombatanckich spotkaniach. Zajęcia z polskiego, m.in. dzięki którym poszłam na takie a nie inne studia i są one dla mnie czystą przyjemnością. Przyjaźnie, lektury, pomysły na wykorzystanie czasu, do momentu kiedy się STĄD wyrwiemy. A z drugiej strony delikatne poczucie ubezwłasnowolnienia szkolnego i tego, że to, co potrzebne, dzieje się w większości obok; walka z wkładanym mi do łba schematem "nauka to wszystko" lub, później "tylko prawo da wam pracę, idźcie na prawo"; dramaty poszczególnych jednostek, nerwice z powodu przeciążenia. Pamiętam dzień, w którym mój wychowawca (chłopaki - to nie był staw) zarządził w klasie stan wojenny, zakazując nam chodzenia do knajp i innych takich demoralizatorskich poczynań - mamy się uczyć! Przemowę zakończył stwierdzeniem " Wy jesteście dzieci "Solidarności", to powinniście to doskonale zrozumieć", na co Stasiek K. siedzący w pierwszej ławce mruknął "Jeżeli jesteśmy dzieci "Solidarności"- no to strajk...". Śmieszne? - jasne, ale nie wtedy, bo w perspektywie były dodatkowe godziny historii, które w IV klasie dobiły do liczby ośmiu plus trzy godziny WOS-u (bo jak się nie wyrabia z programem...). Pamiętam też, jak szkoła umywała ręce w przypadku panny z mojej klasy, która w ciągu roku prawie zaćpała się na amen; mniej więcej w tym czasie ukazał się artykuł w Wyborczej na temat narkotyków w szkołach i Dyrektor Ł. twierdził "Narkotyki? W mojej szkole??? Nigdy!". I inne takie.

Wylewam żale? Już mi to dawno przeszło. Wiem tylko, że czasami można inaczej, że instytucja totalna nie wyklucza słowa "otwartość". Niektórzy z kadry krasiniakowej o tym pamiętali, inni czasami się zapominali, a innym problemy osobiste rzucały się na charakter. I tyle.
Abnuk: to nie było nie zapowiedziane. Tylko my jeszcze wtedy nie rozumieliśmy tego języka ;)
mgr Łoniewska powiedziała na pierwszych zajęciach: "zapoznajcie się z nowym podziałem administracyjnym kraju". Z dalszej perspektywy jest oczywiste co miała na myśli.
No tak... pierwsza ocena w Pierwszym Liceum Ogólnokształcącym imienia Zygmunta Krasińskiego: 1 za podział administracyjny. Ale potem poprawiłem. Na 3 :)
BTW: Abnuk, pierwszego dnia, pierwsza lekcja, to była geografia. Siedzieliśmy wtedy w jednej ławce :)
Wywołałem do odpowiedzi, więc sytuacja jest "po szkolnemu" poważna, ale nie mogę się powstrzymać. Właśnie przez czerskiego u kumpli znalazłem taki oto gif, który krąży podobno po sieci z podpisem:
"Miłosz i Różewicz":)

Myślę, że można też inne nazwiska tu podstawić:)

środa, stycznia 21, 2004

Heh... Rozpocznę małą wstawką nie na temat...
Przeczytałem, nacisnąłem 'napisz' i zacząłem wymyślać jak by tu zacząć: "I don't..."
Co to się porobiło z człowiekiem...

Powracając do (*): Jak dla mnie, to wcale nie było tak źle.
Przyznaję, że nieraz miałem już dosyć tego wszystkiego (klasa mat-fiz z rozszerzonym programem wszystkiego).
Może nie wszystko, czego się nauczyliśmy - lub raczej: czego nas uczono - przydaje się teraz... może nie wszyscy nauczyciele zachowywali się tak jakbyśmy chcieli... ale przecież nie było tak źle!
Ja osobiście miło wspominam liceum. Zwłaszcza że te mniej przyjemne fakty ulatują z pamięci. A uważam, że gdyby działo się coś naprawdę złego, to raczej bym o tym pamiętał, i to główie o tym.

No a tak na marginesie: chyba bym się nie udzielał na forum klasy Imia gdyby krasiniak figurował na mojej czarnej liście ;)

Dobrze jest!

Update: Nacisąłem już 'post' ale jeszcze mi coś przyszło na myśl. Zacytuję sam siebie ;)
Może nie wszystko (...) przydaje się teraz.
I powiem tak: przyznaję się bez bicia, że uleciało mi sporo wiedzy z literatury... I przyznaję, że kiedyś często się zastanawiałem nad sensem uczenia się tego (nie żebym całkowicie negował, raczej "niepokoił" mnie zakres materiału). A teraz, gdy zacząłem zapominać, to jakoś tak się dziwnie czuję. I to wcale nie jest pozytywne odczucie... Trzeba przyznać: brakuje mi tych wiadomości. Nie do jakiegoś tam audio-tele. Po prostu dla samego siebie...
Szkoda że jakoś wcześniej tego nie zauważyłem...

wtorek, stycznia 20, 2004

Ale się porobiło! Nie wiem nawet, czy mogę używać tu nazwy "wirtualny krasiniak", bo ten drugi człon podobno działa jak płachta na byka. Krasiniak=mobbing, Sodoma i Gomora, anus mundi i takie inne, jeszcze gorsze, które moje wrażliwe ucho polonisty odrzuca. Powiedzcie mi, czy naprawdę jest (było) tak źle? Pamiętajcie, że ja także inkryminowaną szkółkę kończyłem, więc mam swoje zdanie. I nie wiem tylko, kto się zmienił: sztubacy czy belferstwo, wnętrze czy okolica? Wiem także, bo pamiętam (takie typy jak ja mają dobrą pamięć!), że na szkołę łatwo psioczyć, łatwo narzekać, bo to wygodniej i modniej, a opamiętanie jednych trafia przed trzydziestką, innych po pięćdziesiątce. Więc do klawiatur, maładcy!

środa, stycznia 07, 2004

W eseju Camus jest powiedziane, że Syzyf schodząc odnajduje jakąś paradoksalną radość. Więc może rzeczywiście świadomie puszcza kamień? Może to jest właśnie jego bunt i zwycięstwo nad okrutnym losem, na jaki skazali go bogowie? Interpretacja chyba niesprzeczna z myślą Camus, aczkolwiek radykalniejsza.

wtorek, stycznia 06, 2004

Przerwa świąteczna :P

Hmm... przyznam się że ostatnio przerzuciłem się na forum klasy Imia :)

Co by tu ciekawego napisać... O!
Dziś na filozofii egzystencjalnej kumpel rzucił tezę (a ja już nie pamiętam tego tekstu) że w tym opowiadanku o Syzyfie Camus próbuje między wierszami zasugerować, że Syzyf sam puszcza ten kamień. Argumentował to tym, że im bliżej Syzyf jest od szczytu góry tym mniej jest radosny...
Jak to było w tekście?

poniedziałek, stycznia 05, 2004

Pełno nas, a jakoby nikogo nie było. Nie to, żebym narzekał, przecież mnie też nie ma.