poniedziałek, grudnia 08, 2003

Opowiem Wam historyjkę. Trochę jest długa, nie wiem, czy blog to wytrzyma:-)

Niedzielny poranek, stacja Hajnówka, koniec świata. Dalej jest tylko droga na Białowieżę, puszcza i granica białoruska, której nielegalne przekroczenie dyskutowaliśmy gorąco w pociągu (ale jak tu wytłumaczyć Łukaszence, że my nie chcemy azylu, chcemy tylko syroków, paluszków krabowych, wódki, gruzińskiego wina, pieśni i zachodu słońca nad Świtezią???). Nie wiedząc czemu na mapie regionu niektóre miejscowości zaznaczone są krzyżykiem. Legendy brak. Ponieważ założenie wycieczki (zwanej oficjalnie wypadem służbowym) jest takie, że wybieramy jakąś miejscowość na chybił trafił, dyktafony w dłoń i bez wywiadu o magii ludowej nie wracać, zaintrygowani wybieramy oczywiście wioskę z krzyżykiem o nazwie Narewka, ładujemy się w PKS i ruszamy w dal. My – to znaczy Asia, Jerzy i ja czyli tzw. grupa ekspercka, bo dla reszty wyprawy (a jednocześnie uczestników zajęć Etnograf w terenie) będą to pierwsze wywiady etnograficzne w życiu.
Zimno. Śmiejąc się przypominamy sobie ubiegłą zimę, kiedy przechodziliśmy chrzest bojowy na Białorusi; –25 st. w dzień, katar w nosie zamarza, a babuleńka na rynku w Świrze oferuje skarpety „z sobaki” za jedyne 3 tysiące rubli (6 złotych). Drogi niby odśnieżone, ale cały krajobraz przypomina raczej początek stycznia, niż ten początek grudnia, który rano zostawiliśmy w Warszawie – ślisko, zaspy, pola pokryte płaszczem bieli aż po horyzont. Wybieramy pierwszą chałupę – po obejściu kręci się jakiś etnograficznie perspektywiczny dziadek w kufajce. „ Jakub Wędrowycz we własnej osobie” – myślę, gdy podchodzi do furtki, po czym spostrzegam w jego ręku siekierę i zaczynam myśleć tylko o tym, jak powstrzymać nagłą chęć ucieczki. Przedstawiamy się, mówimy, że chcielibyśmy porozmawiać, dziadek twierdzi, że jest stary i nic nie wie i odwraca się plecami. „Ładny początek” – mruczy pod nosem Jerzy.
Chodzimy po Narewce, pukając od chaty do chaty. Chaty są stare, drewniane, zwykle pomalowane na żółto, ale w większości wymieniono okna na plastikowe, a na dachach widać talerze satelitarne. W jednej z nich, na końcu wioski, wita nas starsze małżeństwo i od razu proponuje wejście do środka i szklankę czaju. Oboje mówią po białorusku, ale kiedy on dowiaduje się, że my studenty z Warszawy, stwierdza, że nie będzie mówił po naszemu, a po oficjalnemu. Siedzimy w chacie dwie godziny, dziadek jednak mimowolnie przechodzi na białoruski. Wypytujemy o szeptunów okolicznych, o zamowy, o magię. Szeptun, szeptucha – to ktoś w rodzaju magicznego znachora, osoba obdarzona mocą i wiedzą, dzięki której może zamawiać choroby – czyli magiczno – religijnymi formułami leczyć ludzi i zwierzęta. Z perspektywy opowiadania o tym w Warszawie można sobie myśleć o tym jako o swoistym placebo podawanym ludziom. Z perspektywy siedzenia w chacie w Narewce wszelkie sądy są nieistotne. Oni wierzą. A ja wiem, że trzeciego dnia w terenie łatwo przechodzi się na druga stronę i pójście po zmroku do miejscowej czarownicy, która umie rzucać złe uroki, nie jest takie proste.
I tak sobie gaworzymy beztrosko. Nasi rozmówcy są starzy i schorowani, ale wyczuwa się w nich niezmąconą pogodę ducha. Rozmowa etnograficzna zbacza na tematy czysto ludzkie. Wychodzimy z poczuciem dobrej rozmowy i nie jest ważne, że nie przerobiliśmy całego kwestionariusza. Kolejna chata, kolejne małżeństwo – on ma 89 lat, ona 87. On – przygłuchy, nie rozumie, o co nam chodzi, więc wygłasza długi monolog o tym , że powinniśmy iść do swoich, bo katolikom ksiądz nie pozwala się bratać z prawosławnymi a oni granicą oddzieleni od swoich. Ona krzyczy na niego, żeby głupstw nie mówił. Po krótkiej wymianie zdań wyrzucają nas z chaty z tekstem „pamiętajcie, starych ludzi nie mordujcie”. Uznajemy to za puentę wyjazdu i kierujemy się w stronę przystanku, po drodze zakupując piwo na ukojenie etnograficznej depresji. Idziemy ze spuszczonymi głowami przez wioskę na końcu świata, a ja myślę sobie o tym , co poprzedni rozmówcy opowiadali mi o swoich pielgrzymkach na świętą górę Grabarkę, górę krzyży. I że całkiem niedaleko siedemdziesiąt lat temu prorok Ilja budował miasto – centrum świata, Wierszalin, raj na ziemi. Tu jest mimo wszystko raj – raj z całą ludzką ufnością i nieufnością, raj z cerkwią po jednej stronie i kościołem po drugiej. I staje mi przed oczami obrazek dowodzący, że mimo wszystko ten ostatni dziadek nie miał racji. Obrazek wygląda następująco – zima dwa lata temu, początek stycznia, poranny autobus PKS relacji Sejny – Suwałki. Wracam półprzytomna z Ośrodka Pogranicze (cała noc oglądałam filmy w Białej Synagodze w Sejnach) i nagle słyszę śpiew dobiegający gdzieś z końca autobusu. Próbuję rozpoznać słowa i uświadamiam sobie, że dzisiaj jest prawosławne Boże Narodzenie, bo słyszę Boh rodziłsja. Za chwilę z lewej strony dobiega Swentis Naktis – to śpiewają Litwini. I nagle sama śpiewam Gdy się Chrystus. Autobus toczył się zaśnieżonymi drogami, ludzie pozdrawiają się nawzajem – Szczasliwa, Is Dievos, z Bogiem. Nie miał racji. Depresja etnograficzna mija, pokora i szacunek zostają.
Wracamy do Hajnówki. Jerzy sprawdza dyktafon i nagle wyłącza nagranie, mówiąc, że nie będzie mógł przepisywać tej rozmowy. Wiemy dlaczego – ona wciąż jest w nas, zbyt żywa. Asia chce zostać, zrobić jeszcze kilka wywiadów, przy czym świetnie wie, że to nie chodzi o zrobienie kwestionariusza do końca. Śmiejemy się, że ów krzyżyk na mapie oznacza „skreślona przez etnografów”. Reszta ekipy wraca z terenu zziębnięta i zachwycona; pytają, kiedy znowu pojedziemy. Zuza, nasza szefowa, uśmiecha się wyrozumiale i szepcze do mnie konfidencjonalnie „zobacz, jak się wkręcili”. I faktycznie, wychodząc z dworca Warszawa - Śródmieście, na widok jakiegoś dziadka mijanego na schodach jedna z panien, która bała się tego wyjazdu, zastanawia się głośno: „Hmmm...nie dałoby się z nim zrobić jakiegoś wywiadu?”
Koniec świata, centrum świata. Nie trzeba daleko jechać.

Brak komentarzy: